Nagrodzone opowiadanie świąteczne: "WEZWANIE ŚWIĄTECZNYCH DZWONÓW" Anna Suder, kl. VIIa

 


Dla wszystkich, którzy są lub czują się samotni.

 

  - Które stadium?                                                                                                                            
  - Proszę pana, czy nie chce pan…                                                                                                     
  - Proszę po prostu powiedzieć.                                                                                      
    Nastąpiła chwila ciszy.                                                                                                                    
  - Czwarte. To czwarte stadium. Proszę, musi się pan od razu udać do szpitala.                                  

    Neil tylko skinął głową, odebrał wyniki badań i skierował się do drzwi charakterystycznym dla siebie zamaszystym, cichym krokiem.   

    Neil był szczupłym, dość wysokim dwudziestoczterolatkiem. Niektórzy powiedzieliby, że był rudy, inni, że ma brązowe włosy, ale ci, którzy choć trochę znali się na kolorach, zobaczyliby, że fale na jego głowie wyglądały na miedziane. Oczy miały kolor naprawdę jasnego brązu. Jego wargi przypominały płatki różowych tulipanów i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te kilka piegów na policzkach i nosie, za które szczerze potępiał Matkę Naturę. Skórę posiadał jasną. Palce stanowiły prawdziwą maszynę zrobioną do naciskania klawiszy fortepianu, ale niestety przez ostatnie pięć lat pozostawała
w spoczynku.

    Sam charakter Neila nie był taki trudny, dopóki nie postanowił go komuś pokazać w całej krasie. 
Od pięciu lat prawie zawsze chodził z głową spuszczoną w dół. Nie interesowało go to, co się dzieje wokół niego. Przeszło pięć miesięcy temu skończył studia prawnicze, teraz całymi dniami i nocami nie wyłączał Netflixa. Tak, telewizor, śmieciowe jedzenie, to mu pasowało. Był w dziwnym transie,
z którego nie chciał wychodzić. Wiedział, że jeśli to zrobi, to będzie bolesna powtórka z rozrywki. Utrzymywał, że to forma żałoby, ale tak naprawdę balansował tylko na granicy przepaści, która była uosobieniem wściekłości, smutku i żalu. Już od dawna się nie uśmiechał ani nie płakał. Jego twarz zawsze posiadała ten sam poważny, pozbawiony emocji wyraz twarzy dlatego, że najbardziej skupiał się na tym, co chował w środku. A tym czymś były pokłady niepohamowanej złości i słony, wzburzony jak zawsze ocean łez.                                                                                                           

    Bardzo trudno było go wyprowadzić z równowagi. Rzeczy, które najbardziej go denerwowały, nosiły dwie nazwy: „Święta Bożego Narodzenia” i „rodzina”. Pierwszego nienawidził głównie z tego powodu, że święta przywodziły mu na myśl rodzinę. Nadchodził początek grudnia, a on już słyszał w sklepach Mariah Carey i jej popisowe „All I Want For Christmas Is You”. Jeśli chodziło o rodzinę… cóż, jeżeli ktoś odważyłby się powiedzieć, że sytuacja była zła, stanowiło to tylko małe ziarenko piasku w całej piaskownicy.                                                                                                                                   

    Pięć lat temu, w wigilię, już po świątecznej kolacji, tata Neila i jego o rok starszej siostry Hannah oraz mąż jego kochanej mamy Lucy - Bruce postanowił zabrać całą rodzinę na prawie pusty, ale pięknie oświetlony jarmark w ich rodzinnym Manchesterze. Neil i Lucy kategorycznie odmawiali, wiedząc, że tylko syn nie wypił ani jednego drinka, a on akurat nie miał prawa jazdy. Jednak nie wyszli zwycięsko z tej dyskusji i Bruce ruszył przez ośnieżone, gdzieniegdzie zamarznięte miasto.

    Nagle wpadli w poślizg. To działo się strasznie szybko. A najgorsze było to, że oprócz pisku opon Neil nie słyszał zupełnie nic. Ta cisza go wtedy dezorientowała. Nie nadążał za rejestrowaniem melodii i słów pastorałki, którą grali wtedy w radiu. Poczuł, że w coś uderzają, widział, jak ojciec wciąż trzyma kierownicę, próbując manewrować samochodem, ale było już za późno. Zaraz nadeszła fala dźwięków tłoczącego się szkła, kruszącego się lodu i wyginanej blachy. Następnie coś uderzyło Neila w głowę.

    Obudził się w zupełnie innym miejscu, a mianowicie w szpitalu. Nie cierpiał szpitali. Trząsł się z obrzydzenia na samą myśl o wizycie u lekarza. Leżał w ciasnym łóżku z białą, wyblakłą pościelą. Poczuł, że ma na czole szwy, ale poza tym nie odniósł chyba żadnych większych obrażeń. W jednej chwili zorientował się, jak wyglądało wszystko, zanim ostatni raz zamknął oczy. Obok stała pielęgniarka i odczytywała coś z ekranu jej tabletu. Zapytał ją wtedy, co się stało z jego rodzicami i siostrą. Ona, wyraźnie zaskoczona tym, że Neil się obudził, omal nie wypuściła tabletu z ręki.

Powiedziała mu tylko:

    „Twój tata i siostra mają się dobrze, ale twoja mama… - urwała, pochyliła się i chwyciła chłopca lekko za ramię - tak mi przykro…”                                                                      

    To był szok. Te słowa odbiły się echem w jego głowie. Nie mógł im uwierzyć, a jednocześnie nie mógł temu wszystkiemu zaprzeczyć. W tamtej chwili nie powiedział nic. Po prostu siedział, patrzył się na przerażające, żółte ściany i czekał aż wszystko do niego dojdzie. Odpowiadał na zadawane mu co chwile pytania o samopoczucie i ból głowy.                                                                                

    Wszystkie złe wieści dotarły do niego tydzień później, kilka dni przed pogrzebem, gdy mył zęby przed lustrem w swojej łazience w domu. Popatrzył wtedy w swoje odbicie, a milion pytań odbijało się w jego dużych, zmęczonych oczach. Jak mogło zabraknąć Lucy? Kto teraz jako jedyny będzie go wspierał przed zaczęciem studiów i nowego życia? Komu teraz będzie grał na fortepianie? Kto będzie go poprawiał, gdy nieświadomie przekręci tekst kolędy? Kto będzie go pocieszał i ocierał łzy po tym, jak jego serce zostało złamane? Kto będzie dbał o wszystkie kwiaty w całym cichym domu? Kto będzie śmiał się z jego przedziwnych żartów? Kto spojrzy mu prosto w oczy i doda otuchy w najmroczniejszych, najsmutniejszych chwilach? Gdzie podziało się ich własne, wyrozumiałe, radosne, chodzące, uśmiechające się słońce?                                                      

    Zaczął płakać, a nawet panikować. Ze złości i frustracji rozbił lustro czubkiem szczoteczki. Wpadł
w szał, histerię. Gorące łzy płynęły mu po policzkach. Wyszedł z łazienki, wstąpił do swojego pokoju, zerwał ozdobę świąteczną z drzwi i począł pakować swoje najpotrzebniejsze do życia rzeczy do trzech dużych toreb. Krzyczał na Hannah i ojca, jak bardzo nienawidzi ich i wszystkich przeszłych oraz przyszłych Świąt Bożego Narodzenia. Obwiniał rodzinę, cały jarmark, samochód, lecz najbardziej wściekał się na ojca. Wrzeszczał, że to przez niego mama zginęła, powiedział, że już przenigdy się do nich nie odezwie, i że teraz każde święta będą im przypominać, jak bardzo są źli, okrutni i bezmyślni. Później tylko trzasnął drzwiami frontowymi.                                                                                          

    Od tamtej pory nie widywał się ani z siostrą, ani z tatą, ani z nikim z dalszej rodziny. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Wszyscy przypominali mu o mamie. Wolał żyć sam w swoim małym mieszkaniu na drugim końcu Manchesteru i zamknąć wszystkie możliwe spusty, zwłaszcza w okresie świątecznym, ponieważ wtedy wspomnienia wracały ze zdwojoną siłą.                                                                  

    Teraz szedł po szerokim chodniku, przysypanym cienką warstwą śniegu. Pod ciemnobrązowym płaszczem, rękaw jego granatowego golfu był podwinięty do samego łokcia, odkrywając przedramię, które bolało tak, że chciał krzyczeć albo piszczeć. Zarówno skóra jak i mięśnie przedramienia paliły go okropnie, a jednocześnie miał wrażenie, jakby do środka wbijała mu się masa lodowych sopelków. Uważał, że to dziwne. Bolała go ręka. On nie mógł chodzić. 

    Przedramię bolało go już od dwóch tygodni. Nie poszedł do lekarza. Mimo tego, że ręka spuchła od łokcia w dół, nie potrafił się zmusić do konfrontacji ze specjalistą. Podejrzewał, że będzie musiał zrobić badania, a potem przyjmować leki na... na to cokolwiek się z nim działo. Jednak wczoraj rano obudził się i, potrzebując tego jak nigdy dotąd, wrzasnął tak przeraźliwie, że prawdopodobnie obudził wszystkich mieszkańców bloku. Chwycił się za lewą rękę, ubrał się, umył zęby i twarz, założył buty – co było wyzwaniem zrobić to wszystko bez jednej dłoni – i wybiegł prosto do przychodni lekarskiej.

    Tam lekarz prawie podskoczył, gdy Neil odsłonił rękaw płaszcza. Później wszystko szybciutko potoczyło się mniej więcej tak: z badań krwi wynikało, że w jego ciele znajdowało się multum komórek rakowych, trafił do szpitala, tam powtórzono mu, że to czwarte stadium kostniakomięsaka. Oprócz tego pielęgniarka, stojąc nad jego szpitalnym łóżkiem dodała:                 

    - Są przerzuty do płuc. Konieczna będzie chemioterapia.  
    Neil kiwnął głową.
    Zrobił to też, kiedy zabierali go na RTG.       
    Pokiwał głową, gdy jedna z pielęgniarek – nie wiedział, czy już z nią wcześniej rozmawiał, dla niego wszystkie były bardzo podobne – powiadomiła go o tym, że leczenie nic już nie wskóra, że…      
     - Proszę… proszę po prostu powiedzieć. Ile dni mi zostało?      
     - Około dwudziestu dni. Może trochę więcej – Neil zacisnął dłonie na pościeli. – Tak mi przykro… Czy mam kogoś zawiadomić? Do kogoś zadzwonić? – pokręcił głową. – Zostawić pana samego…? – przytaknął. – Proszę tylko zawołać albo nacisnąć to – wskazała na mały dzwonek przy łóżku. – Ja lub inna pielęgniarka pełniąca dyżur zjawi się od razu. – Posłała mu szczery, niewielki uśmiech, wyrażający współczucie.      

    Kiedy wyszła, Neil mocno zacisnął wargi i popatrzył w sufit. Potem spojrzał przez drzwi na cały ten przygnębiający wydział onkologii. Wszędzie świeciły kolorowe lampki, chorych, wymizerowanych ludzi odwiedzały rodziny. Jedna kobieta popychała wózek zapewne swojego dziecka. Można było dostrzec, że nosi ono perukę. Próbowało właśnie zawiesić bombkę na choince, która stała pośrodku ogromnego korytarza. Dekoracje wisiały na drzwiach, w oknach, twarze reniferów i świętych Mikołai, kształty stajenek i pierniczków spoglądały złowrogo w stronę Neila. Nie przynosiło mu to żadnej radości. „Czy to tu mam spędzić ostatnie dni swojego życia?” – myślał. Zionął nienawiścią do całych świąt. Do wszystkich świątecznych sklepów, do kolęd i pastorałek, do wszystkich rodzin obchodzących Święta Bożego Narodzenia, a zwłaszcza do swojej. Do tego szpitala, do miasta,
w którym mieszkał, do całej Wielkiej Brytanii, do świata, raka i do… siebie. Jedyną osobą, której nie nienawidził była jego mama, ale ona nie żyła, a on wiedział, że jej nie wskrzesi. Już z nią nie porozmawia w ostatnich chwilach życia i nie poczuje jej zapachu. Przypomniał sobie, że zawsze tak pięknie pachniała kwiatami. Po jego policzku spłynęła łza.                                                                                     

    Radio było przyciszone, ale słyszał je wyraźnie. Właśnie grano jakąś kolędę. Neil wsłuchał się
w brzmienie fortepianu. Przy nim zasnął.

    Kiedy się obudził, ujrzał, że leży pod dużym drzewem. To nie było zwykłe drzewo. To miało ciemnoróżowe liście, a z białych jak kość słoniowa gałązek zwisały na pajęczynkach zrobione
z przyróżowionego szkła gwiazdki. Wokół niego kwitły przepiękne, różowe i białe tulipany.
                     

    Mama opowiadała mu o lepszym miejscu, do którego rzekomo udają się zmarli po śmierci,
a nazywała je niebem. Po tym jak zmarła, przestał w to wierzyć całkowicie. Nigdy nie był za bardzo religijny, ale teraz był raczej zupełnym ateistą.
                                                                                            

    Zastanawiał się, czy może pielęgniarka się pomyliła z tymi dwudziestoma dniami. Bo jeśli nie, to istniały dwa wyjaśnienia tego, co miał przed swoimi zdziwionymi oczami. Albo lekarstwa tak na niego wpływały, albo najzwyczajniej w świecie zwariował. Trzymał się nadziei, że to ta pierwsza opcja była prawdziwa.                                                                                                                                                

    Nagle zauważył, że przenikliwy ból w przedramieniu zniknął, a na jego głowie znajdowały się włosy. Tak samo miedziane, błyszczące i falowane jak wcześniej. Był ubrany w swój ulubiony, granatowy golf i czarne jeansy. Nie wiedzieć czemu, nosił też biało-czerwono-zielony, ciepły sweter świąteczny, na którego widok westchnął.  Wstał – ku jego zdziwieniu – o własnych siłach. Rozejrzał się dookoła. Znajdował się na polanie, która nie miała końca. Bezkres tulipanów. Jakże piękny widok. Lecz, jak to miał w zwyczaju, nie uśmiechnął się. Jakaś dziwna skorupa otaczająca serce i duszę mu na to nie pozwalała.                                                                                                                      

    Niespodziewanie łzy stanęły mu w oczach. W płucach zabrakło powietrza i kolana się pod nim ugięły. Nie mógł nic powiedzieć ani szepnąć. Nie potrafił się poruszyć. Lekki wiatr zatańczył włosami Neila.                                                                                                                                         

    Przed nim stała kobieta, której twarz nie szpeciła żadna, nawet najmniejsza zmarszczka, jej długie, rude, lecz ciemne włosy spadały na ramiona i plecy, gdzie zamieniały się w krwistoczerwone płatki róż, nie dość odważne, aby odpaść. Odcień skóry posiadała naprawdę jasny. Ubrana była w białą sukienkę, sprawiającą wrażenie tak lekkiej i powiewnej, jakby utkano ją z chmur przemieszczających się wysoko ponad jej głową. Uśmiechała się łagodnie i spoglądała przenikliwym wzrokiem brązowych oczu na Neila.  A on już pędził, bo jego mama czekała na niego cała i zdrowa z rumieńcami na twarzy. Uśmiechała się do niego. To naprawdę była ona! Stała tam taka, jaką ją zapamiętał. Śliczna, dobra i promienna jak zwykle. Biegł tak szybko, że omal się nie potknął. Gdy stanął przed nią zdyszany, uświadomił sobie, że był od niej wyższy o kilka centymetrów. Wydawała się tak młoda, jakby była
w wieku swojego syna.
                           

    - Mamo? To ty? To naprawdę ty? – po policzkach płynęły mu łzy, które starał się na bieżąco wycierać.                                                                          
     - Cześć Neily. Stęskniłeś się za mną? – wyciągnęła ręce. Wpadł w jej ramiona i poczuł zapach róż. Stali tak przez chwilę, rozkoszując się obecnością dawno niewidzianej osoby. Ten chłopak tak bardzo za nią tęsknił. Nie potrafił się oderwać od Lucy, póki nie przyszło mu na myśl tyle pytań, że jego głowa pękłaby, gdyby ich na głos nie wypowiedział.   Tak strasznie się za tobą stęskniłem! Ale… jak? Jak to możliwe, że tu jesteś? W ogóle, gdzie my się znajdujemy? Co to za miejsce? Och… Czy ja już…         
     - Nie, oczywiście, że nie. Jeszcze nie pożegnałeś się z tamtym światem, synku - lekko dotknęła jego policzka. – Wszystkie te pytania zachowaj na później. Powiem ci tylko, dlaczego tu jesteśmy. On postanowił ci dać drugą szansę…                                                                                                              
    - Jaki on? – przerwał jej. Nic z tego nie rozumiał. Lucy uciszyła go jednak palcem przyłożonym do swoich czerwonych warg.                                                                                                                          
    - Czuje to, co jest w tobie. Widzi twoją duszę i strasznie ci współczuje. Dlatego teraz jestem tu ja. Jestem tu, aby ci pomóc, bo i ja, i On nie możemy patrzeć na twoje cierpienie. Powiedz mi – znowu przyłożyła mu dłoń do twarzy, a on wtulił swój policzek w jej smukłe palce jak małe dziecko – ile ty smutku i złości zgromadziłeś tam w środku przez ostatnie pięć lat?

    Serce zabiło mu szybciej i, nie wiedział dlaczego, poczuł bardzo, ale to bardzo niewielką ulgę, jakby kawałek kamienia odpadł z jego wrażliwego serca.                                                                                    
    Lucy nie czekała na odpowiedź. Pociągnęła Neila do drzewa, pod którym on przed chwilą się obudził. Nie wiedzieć jakim sposobem w białym pniu pojawiło się ogromne lustro w srebrnej, porośniętej łodyżkami drobnych kwiatów ramie.                                                       

    - Teraz zobaczysz różne obrazy. Będziemy podróżować między konkretnymi wydarzeniami z różnych okresów czasu. Przyjrzyj się wszystkiemu dokładnie, a jeżeli na końcu będziesz wstanie mi obiecać dwie rzeczy, to znaczy, że dobrze wypełniłam swoje zadanie i nie zawiodłam Go ani swojego jedynego syna. Rozumiesz?                                                                                                               

    Prawdę mówiąc, nic z tego wszystkiego nie rozumiał, ale ufał swojej mamie bezgranicznie i wiedział, że jeśli coś pójdzie nie tak, ona będzie wiedziała, co robić. Pokiwał więc głową i odetchnął głęboko.                                                                                                                                                      
    Lucy pochwyciła jego dłoń ze smukłymi, długimi palcami i… weszła w lustro. Tafla szkła przypominała w tamtym momencie srebrne, pokryte mgłą jezioro. Wskoczyła do środka i pociągnęła za sobą Neila, który wyciągnął drugą rękę z przyzwyczajenia, aby nie uderzyć w szkło. Zamknął oczy. Poczuł, jak nagle grawitacja zaczyna działać z innej strony i gdyby nie to, że szybko zmienili pozycję, wylądowaliby na twarzach.                
    Znaleźli się w dobrze mu znanym, ale dawno nieodwiedzanym przez Neila pokoju. Był to jego salon z wielką choinką na pniu obok telewizora i fortepianem przy przeciwległej ścianie. Wszędzie unosił się zapach pierników i ciasta. Zobaczył swojego ojca z siostrą, którzy opierali się o fortepian. A przy klawiszach siedzieli Neil i Lucy, grając wspólnie ulubioną pastorałkę Hannah. Uśmiechali się szeroko. Wyglądali jak dwie bratnie, kolorowe dusze i w istocie takimi byli.                                                    

    - Nie słyszą nas ani nie widzą – powiedziała jego mama w białej sukience.                                            Stali tak i słuchali muzyki, aż Lucy nie zrobiła sobie spaceru po rodzinnym domu i nie zaprowadziła Neila do łazienki. Przeszli przez drzwi jak duchy i po raz kolejny wskoczyli w lustrzane odbicia ich sylwetek.                                                                                                                                 

    Teraz stali pośrodku najpiękniejszego świątecznego jarmarku w Manchesterze. Ludzie kupowali ozdoby, zbierali pieniądze, grając na różnych instrumentach piękne kolędy, jedli świąteczne potrawy przygotowywane na miejscu, wchodzili do różnych oświetlonych na złoto, czerwono i zielono sklepów. Za kilkoma rzędami stoisk ruszała się nawet złoto-różowa karuzela. Dzieci piszczały radośnie na widok tego wszystkiego. Dorośli tylko patrzyli z podziwem. Znajomi poznawali się czasami przechodząc obok siebie i życzyli sobie zdrowych, spokojnych świąt oraz szczęśliwego nowego roku. Każdy się uśmiechał. Każdemu z zachwytu radośnie pobłyskiwały oczy. Grupka licealistów przyprowadziła ze sobą swoich rodziców i razem ze znajomymi tańczyli wkoło w rytm muzyki. Nikomu nie przeszkadzał chłód. To była właśnie czysta magia Świąt. Ludzie stawali się na te kilka dni jedną rodziną. Zgraną, roześmianą, pomagającą sobie rodziną.                                                                                             

    Neil, patrząc na to wszystko, zdał sobie sprawę, jak wiele takich wspólnych świąt przegapił. A przecież nie miał dożyć kolejnych. Był drugi grudnia. Dwadzieścia dni. Kilka kolejnych kamieni pękło i uwolniło część jego serca. Jednak zrobiło mu się naprawdę przykro. Lucy to wyczuła. Objęła go ramieniem. Rzekła:                                                                                                            
    - Wiesz, nie mogę co prawda odpowiadać na twoje pytania ani dawać ci żadnych wskazówek, ale mamy istnieją między innymi po to, aby wspierać swoje dzieci. Chodź tu – przytuliła go mocno. – Musimy iść dalej, bo skończy nam się czas – Neil podejrzewał, że to tylko sen, a mamie chodzi o to, że zaraz się obudzi. Naprawdę oddałby wszystko, żeby tylko nie obudzić się teraz w szpitalnym łóżku. Potrząsnął głową, odpędzając nieprzyjemne myśli związane ze szpitalem i lekami.                                

    Weszli do jednego ze sklepów, nad którym widniał jakiś napis, ale nie zdążył go przeczytać. Za nic nie chciał stracić mamy z oczu.   
  
Na zapleczu spodziewał się, co znajdą. Lustra. I nie mylił się. Jego mama wyciągnęła jedno z nich, położyła na ziemi i tym razem włożyła rękę w szkło, które nagle zamieniło się w ogromną, białą zaspę. Zerknęła tylko na Neila, w którego oczach malowało się coś na kształt strachu, lecz wiedziała, że on się nie boi. To nie strach. To nigdy nie był strach, ale zdziwienie lub ciekawość. Tę cechę odziedziczył po niej. Była tego w pełni świadoma, a co więcej – z tego zadowolona. Na jej twarzy wykwitł uśmiech tak piękny, jak płatki róż, częściowo będące jej włosami. Jedyną rzeczą, jaką różnił się od płatków była ostrość. Ten uśmieszek stanowił jej cechę charakterystyczną. Był ostry, zdecydowany, oddający jej pewność siebie. Neil tak okropnie za nim tęsknił.                                              

    - No to skaczemy – powiedziała i zatopili się w mokrym, zimnym, lecz nie nieprzyjemnym śniegu.                                                                                                                                          
    Wyłonili się z niego i spojrzeli w górę, gdzie widniał duży, wypełniony oknami wykusz, a w nim stała siostra Neila, trzymająca coś małego na rękach. Spoglądała w dal na całe miasto ozdobione lampkami, światełkami, jemiołami i jarzębiną. Była ubrana w spodnie i bluzę od dresu. Rudobrązowe włosy związała w zgrabny kok, z którego gdzieniegdzie powychodziły drobne pasemka.                                              
    Nagle Neil zauważył, co jego siostra trzyma w rękach. To było niemowlę. Śpiące, drobne, śliczne niemowlę, które było niezmiernie podobne do Hannah. Aż nie mógł się nadziwić. Chciał zapytać, jak ma na imię to dziecko, ale wiedział, że mama nie udzieli mu odpowiedzi. Że z nieznanego mu powodu nie może jej udzielić. Nie potrafił uwierzyć, że został wujkiem!  Ze smutkiem i szczęściem jednocześnie spojrzał na siostrę ostatni raz i zobaczył w jej dużo ciemniejszych od jego własnych oczach dziwną rozpacz zmieszaną ze złością i bezradnością. Poczuł, że to musiało być przez niego. Wróciła nienawiść do samego siebie.                                                                                          
    Odwrócił wzrok od okna. Westchnął tylko. Lucy posłała mu pocieszający uśmiech, ale on wcale nie poczuł się lepiej. Przypomniał sobie, kiedy widział siostrę po raz ostatni. To było wtedy, gdy opuszczał rodzinny dom w gniewie i rozpaczy. Zostawił jej zdezorientowaną, zdziwioną, smutną twarz za drzwiami. Nawet się nie pożegnał. Po prostu wyszedł.                                            
    Przeszył go zimniejszy niż powietrze na zewnątrz smutek na myśl, ile rzeczy ominął. Ile pięknych wspomnień stworzyli ci, których wcześniej opuścił, a on nie miał możliwości tworzyć ich z nimi.                                                                                                                                                        

    - Neil?                                                                                                                                             
    - Tak?                                                                                                                                              
    - Posłuchaj mnie teraz uważnie. Ta podróż będzie trudna zarówno dla mnie, jak i dla ciebie. Cokolwiek teraz zobaczysz, nie miej mi tego za złe. Niestety muszę ci to pokazać – ujęła jego dłonie, patrząc na syna swoimi zdrowymi, młodymi, ożywionymi oczami. – Później wszystko będzie się działo bardzo szybko. Nie pytaj mnie o nic ani nie próbuj niczego zatrzymać. Obiecuję, że nawet kiedy nie zobaczysz mnie u swojego boku, ja i tak tam będę. Wiem, że nie muszę nalegać, abyś się nie bał, ale wciąż pozostaje mi jeszcze jedna prośba.                                             

     - Mów, mamo.          

    - Zaufaj mi, proszę.                                                                                                                        

    Neil uśmiechnął się promiennie przez łzy, albowiem podejrzewał, że mama opuści go po ostatniej podróży.                                                                                                                                                      

    -     Ufam ci mamo. Zawsze ci ufałem. Nic się nie zmieniło…    
    Lucy znalazła zamarznięte oczko wodne, przytuliła Neila i wytarła oczy w jego ramię.                  

    Potem skoczyli.                                                                                 

    Oparli się o żółtą ścianę. Naprzeciwko stało łóżko szpitalne, a na nim leżał… Neil. Po policzku Lucy spłynęła przezroczysta, ogromna łza. Ścisnęła mocniej swoją białą sukienkę. Ten zdrowy Neil mimo wszystko trochę się przestraszył, później jednak tylko starał się trzymać emocje na wodzy. Wiedział, że jeśli przestanie ich pilnować, łzy nie będą chciały przestać lecieć.                          
    Uklęknęli oboje przy łóżku, słuchając, jak serce zwalniało, a potem… ustało. Zatrzymało się. Tak po prostu.                    
    Nagle Neil zobaczył jakieś dziwne, czarne smugi w powietrzu. Jakby wstrząsane przez wiatr szarfy, na które to pomieszczenie było stanowczo za małe. Zaczęły otaczać jego martwe, nieruchome ciało. Dopiero po chwili dotarło do niego, że te wstęgi nie uosabiały nic innego jak tylko… samotność. Lucy poważnie się myliła. Neil był przerażony. Słyszał szepty w swoich uszach, które mówiły, że nikt
z żywych nie będzie przy nim w momencie śmierci. Że nie ma nikogo, że to wszystko jego wina, że nie ma się z kim zjednoczyć w święta, że dla ludzi Święta Bożego Narodzenia to powód do pięknej, dziecięcej radości, której on już nigdy nie doświadczy.
                                               

    - NIE! – krzyknął. – Nie…                                                                              
    Odpędził od siebie czarne sztandary i szepty, a mama już tam na niego czekała. Z jego oczu wyczytała więcej rzeczy, niż oboje byliby w stanie teraz powiedzieć.                                                

    Neil już wiedział, co takiego zrobił. Uświadomił sobie, jakim oziębłym, obojętnym człowiekiem był przez ostatnie pięć lat. Na nowo zaczął odczuwać emocje. Popatrzył na świat swoimi dawnymi, dziecięcymi oczami i ujrzał piękno oraz magię związaną ze Świętami. Ręce mu zadrżały, gardło ścisnęło, a w płucach brakowało powietrza. No tak! Trwały Święta Bożego Narodzenia. Czas,
w którym nikt nie powinien być sam. To okres świętowania, pojednania, wybaczenia. To był odpowiedni moment, aby zmienić tę przyszłość, którą pokazała mu mama, sprawić, aby nie pozostał samotny. Trzeba było tylko przeprosić, już on dobrze wiedział kogo. Musiał wybaczyć sobie i swojej rodzinie.
                   
    Nagle zobaczył, że podłogę pod nimi rozświetla jakieś bardzo jasne, białe koło i zaczęli spadać
w dół. Lucy miała rację. Wszystko działo się okropnie szybko.
  

    W trzy, a może i cztery sekundy później znów znaleźli się na tej samej polanie, na której rozpoczęli swoją podróż. Neil wciąż był w niemałym szoku, jednak uświadomił sobie, że to pora pożegnania. Mama stanęła przed nim, chwyciła go za ramiona i rzekła:                                                                 
     - Teraz nadszedł czas na owe dwie obietnice – wzięła głęboki wdech. – Pierwsza: obiecaj, że postarasz się wybaczyć siostrze i ojcu. Wiesz, że ten wypadek, to nie była ich wina. Jesteś mądrym chłopcem, Neil. Wiem, że to rozumiesz. I druga: obiecaj, że do samego końca będziesz dzielny, dobry,
a przede wszystkim, pozwolisz, aby miłość, którą wnoszą ze sobą Święta Bożego Narodzenia, dostała się tam – wskazała na jego serce, ale on był świadomy tego, że oprócz serca, miała na myśli jego urokliwą, wrażliwą, kwiatową duszę.
  Czas uciekał. Ktoś wzywał Lucy, lecz Neil nie miał o tym pojęcia. Ponagliła go więc swoim spojrzeniem.                                        

    - Ja… obiecuję – wykrztusił. Zamierzał się tym wszystkim zająć, ale teraz liczyła się tylko ona – jego mama, której prawdopodobnie już nigdy nie zobaczy. Zabroniono mu jednak o to spytać. Do oczu napływało coraz więcej łez, jego serce biło coraz mocniej, krusząc kamienną powłokę w drobny mak.
    – Mamo… chcę, żebyś ze mną została – szlochał i przyciągnął ją do siebie. – Nie odchodź. Nie znowu, nie teraz…
                                                                           
     - Hej, hej, hej, hej… No już, spójrz na mnie – odciągnęła jego czoło od swojego ramienia i pogłaskała po miedzianych włosach. Otarła łzy z mokrych, zaróżowionych policzków. – Cały czas będę przy tobie – mówiła wolno, prawie szepcząc. – Ale musisz być też bardzo dzielny. Miałam nic nie mówić, ale… Za kilka dni nadejdzie najtrudniejsza dla ciebie chwila w całym życiu. Kiedy ona przyjdzie, będziesz zmuszony sam do końca oczyścić swoją duszę. Wiem, że jesteś w stanie to zrobić. Później będziesz już wolny. Bez żadnych kamieni i ciężarów na sercu. To wspaniałe uczucie. Zobaczysz. Ah, no tak. Gdy już wrócisz tam, skąd cię zabrałam, zagraj mi coś proszę na fortepianie, dobrze? Na pewno to usłyszę, obiecuję – pocałowała go w czoło i szepnęła po raz ostatni – kocham cię, Neily.                                    

    Zaczęła już odchodzić. Ktoś znów zabierał ją Neilowi, który przeogromnie tego nie chciał. Kręciło mu się w głowie i czuł, że jego puls przyspiesza. Płatki różowych tulipanów wirowały wokół niego z zawrotną prędkością.          
     Ledwo dostrzegał białą sukienkę przez zasłonę kwiatów.                                       

    - Mamo! – zawołał jeszcze, a ona się obróciła. – Czy to właśnie jest niebo, czy to tylko mi się śni?                                                                   
    Nastała chwila przejmującej ciszy. Neilowi wydawało się, że upłynęły godziny, zanim Lucy mu odpowiedziała.                                                                      

    - Oczywiście, że to ci się śni. Ale czy to znaczy, że nie jesteśmy w niebie?                                       

    Łzy szczęścia starały się wydostać poza powieki. Chłopak uśmiechnął się tak promiennie i tak szczerze, że nawet Lucy nie zdolna była z nim konkurować. Ach, od jak dawna on tego nie robił…                                                                                                                                      

    Obudził się w wyblakłej, białej pościeli, w szpitalnym łóżku. Nad drzwiami wciąż wisiały świecące się, czerwono-złote lampki. Aż uśmiechnął się na ich widok. W radiu wciąż grali kolędy i pastorałki,
a Neil nawet przyśpiewywał sobie pod nosem. Wrócił straszny, przeszywający ból, brak włosów oraz nieopisane zmęczenie, jednak był szczęśliwy jak jeszcze nigdy nie był w ciągu tych nieszczęsnych pięciu lat. Poczuł w powietrzu miłość, radość, muzykę, dobry nastrój, braterstwo i przyjaźń, czyli inaczej mówiąc – Święta Bożego Narodzenia.
                                                              

    Nie zapomniał o złożonych przez niego obietnicach. Przecież dał słowo. I dotrzymał go. 

    Na życzenie Neila pielęgniarka zadzwoniła do jego siostry i ojca, którzy na drugi dzień zjawili się
w szpitalu. Długo rozmawiali, zaczynając od wzajemnych przeprosin, a kończąc na podjęciu decyzji, że jeśli Neil będzie czuł się na siłach, zje ze swoimi bliskimi wigilię. Wszyscy posiadali po tej rozmowie poczerwieniałe od płaczu oczy i drżące ręce oraz dzień pełen przejmujących, przykrych wrażeń, którego i tak nie chcieli zapomnieć.
                                                    

    Minęły dwadzieścia dwa dni, Neil czuł się okropnie, a jednak przyszedł do nowego domu siostry
w iście świątecznym nastroju. No może nie przyszedł, ale Bruce pomógł mu wjechać na wózku, co liczyło się tak samo.
                                                                                                                                     

    Kiedy wstąpili przez próg, zobaczyli, że w domu panują jeszcze przygotowania do świątecznej kolacji, a jednak wszyscy goście byli obecni i pomagali w czym tylko się dało. Przygotowywali jedzenie oraz nakrycia na stół albo poprawiali ozdoby na choince, szafkach, blatach i stolikach. Neil rozpoznał babcie i dziadków, każdego kuzyna i kuzynkę, wujka i ciocię. Nieznane pozostawały mu tylko dwie twarze. Jedna należała do mężczyzny może z cztery lata starszego od niego. Miał bardzo ciemne, brązowe oczy i czarne włosy, nieco ciemniejszą od Neila karnację. Był to narzeczony jego siostry – Felix. Druga twarz była własnością niemowlęcia, słodko śpiącego w malutkim łóżeczku. Córka Felixa i Hannah miała skórę równie jasną co siostra Neila, a gdy otworzyła oczy, okazało się, że odziedziczyła je po Felixie. Jej imię brzmiało: Ginnie.         

    Gdy wszyscy zasiedli do stołu, tylko Hannah i jej babcia pomagały nakładać jedzenie, Neil zauważył, że obok wielkiej choinki stoi fortepian. Okazało się, że Felix umie na nim dość dobrze grać. Neil chciał podejść i zobaczyć, czy bardzo wyszedł z wprawy, ale nawet poruszanie rękoma sprawiało mu ciężar. Omal nie jęknął z rozpaczy. Pomyślał tylko: „zagrają nam, mamo, już tylko anioły w niebie”.     Na wigilii nie tknął prawie nic, mając świadomość, że im więcej teraz zje, tym więcej potem zwymiotuje.                                                                                                                        

    Wysłuchał z rodziną wielu, wielu kolęd. Był już tak zmęczony, że prawie zasnął w samochodzie, gdy razem z tatą i siostrą jechali z powrotem do szpitala. Czuł się taki szczęśliwy. Prawie nie przestawał się uśmiechać. Dookoła było czuć zapach ciepłych pierniczków.                                                         

    Zmarł w nocy z dwudziestego czwartego na dwudziestego piątego grudnia. Do końca ojciec trzymał jego prawą rękę, siostra lewą. Odszedł w zgodzie z rodziną i całym światem. Wiedział, że mama nad nim czuwała, że miał obok siebie przyjaciół. Kiedy odchodził, wyobrażał sobie całą rodzinę, siedzącą przy fortepianie i słuchającą jego gry przy oświetlonej choince i pysznych zapachach z kuchni.

    Dokładnie tak, jak to dawniej bywało.
    Pojednał się z najbliższymi i pokochał święta. To było najważniejsze.                                                 

    Neil unosił się gdzieś wysoko, nad miastem. Słyszał dzwony kościołów odbijające się echem z dołu do góry. Leciał coraz wyżej i wyżej. Jego miedziane włosy muskały puszyste chmury. Zamknął oczy i zrobił wdech. W uszach poczęła mu grać jakaś melodia. Lecz to nie był sam fortepian, ale wszystkie instrumenty, które kochał nad życie. Ponad chmurami, gdzie już zachodziło słońce, odbijały się głośno dźwięki skrzypiec, gitar, fletów, puzonów.                                                                                   

    Nareszcie cały kamień odpadł z jego przepięknej, muzykalnej, barwnej duszy.                
    Był wolny.                                                                                                                                       
    I było mu lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.                                                                                       

    W uszach rozbrzmiał mu teraz najpiękniejszy ze wszystkich dźwięków, podczas gdy inne ucichły całkowicie. Był to najpiękniejszy, najczystszy, najdelikatniejszy, dobrze mu znany śmiech ślicznej, dobrej jak nikt inny kobiety o rudych włosach, czerwonych wargach i jasnej skórze.                         

    Neil wiedział, że nadszedł czas na spotkanie z mamą.


Komentarze